O radości ze znalezionych, często przypadkiem, gorących źródeł. O pierwszej zorzy, która zaszczyciła nas swoją obecnością pewnej bezchmurnej wrześniowej nocy.
O niezwykłych niebieskookich koniach islandzkich, które niczym figurki zdobiące zbocza gór trwają w bezruchu całe godziny, a jedynym żywym elementem zdają się być ich poruszane przez wiatr grzywy. Mogłabym napisać o niesamowitym dźwięku obijających się o siebie lodowców u wybrzeży Jökulsárlón, które mieszają się ze skrzekiem setek krążących nad laguną mew, tworząc hipnotyzującą balladę.Īlbo o eksplozji kolorów w górach Kerlingarfjöll, gdy dosięgną je promienie słońca, a których zdjęcia zrobione podczas pochmurnego dnia przypominają impresjonistyczne obrazy. O tym, jak mimo zbliżającego się zmroku i zboczenia ze szlaku, nie mogliśmy przestać przeć naprzód, przyciągani zjawiskowym pięknem srebrnych roślin i czerwonej trawy. Mogłabym napisać o zagubieniu się w baśniowym lesie, który omamił nas swoją urodą i wciągał coraz bardziej w głąb siebie. Dręczeni nieustanną tęsknotą za nieziemskim pięknem przyrody, magią w powietrzu, uczuciem spokoju, wyciszenia i jedności z naturą.
Nie posłuchaliśmy, teraz cierpimy. Ostrzegano nas – nie jedźcie tam za młodu, bo wszystko, co zobaczycie później, tylko was rozczaruje.